Męka Jezusa, apostołów i nasza – to nie przekleństwo, lecz zbawienie. Po męce Jezus zmartwychwstał, apostołowie stali się wiernymi aż do śmierci (choć Judasz swoją niewierność śmiercią potwierdził), a my po dobrze odcierpianych mękach staniemy się też prawdziwymi uczniami Jezusa i dziećmi Jego Ojca. W tym wszystkim rozważanie męki Jezusowej jest dla nas niezastąpioną szkołą wiary, sensu, wartości.
Jezus umarł, a my rozważamy i rozważać będziemy Jego śmierć i zdarzenia około niej się dziejące. Już greccy filozofowie nazywali filozofię [to już oczywiście łacińskie tłumaczenie] „meditatio mortis”, czyli rozmyślaniem o śmierci. Współcześni też do tej idei w różny sposób nawiązują mówiąc często o sensie życia z punktu widzenia końca tego życia, ale jeden filozof, do tego dominikanin, powiedział, że raczej nie ma sensu zastanawiać się nad śmiercią, bo ona przyjdzie niezależnie od naszego myślenia – raczej należy myśleć o życiu, bo ono bardziej od nas zależy, albo inaczej: od nas zależy, co z tym swoim życiem czynimy. A czy śmierć przyjdzie za 20, 50 lat czy za 30 sekund, to już jej sprawa. Nasza rzecz to żyć tak, żeby śmierć niczego nie zmieniła w naszej drodze przez świat do zaświatów.
Śmierć, owszem, może być ważnym drogowskazem – dla niewierzących jest to jak znak ślepej drogi, dla nas wskazówka do ojczyzny niebieskiej. Kto drogę zna, drogowskazami nie za bardzo musi się przejmować; ale kto się pogubił, niech lepiej patrzy na wszystkie znaki, które wskazują właściwe kierunki. Jak widać, czasem warto sobie przypomnieć o śmierci, innym razem nie trzeba zawracać sobie nią zbytnio głowy, gdy życie biegnie tam, gdzie powinno.
Za to bez wątpienia warto rozmyślać nad śmiercią Jezusa, która jest szczytem, podsumowaniem, streszczeniem Ewangelii. Zmartwychwstanie i wniebowstąpienie to autostrada do nieba, a męka i śmierć to jak budowanie wjazdu na tę autostradę, którą my chcemy podążać, ale potrzebujemy pomocy, by na nią trafić i siły, by nią pędzić do naszego wiecznego domu.
Rozważanie męki Jezusowej jest rodzajem modlitwy, której nigdy nie jest za dużo, na pewno zawsze możemy czegoś się uczyć, o coś prosić, napełniać się siłą i nadzieją. Nie znamy dnia i godziny naszej śmierci, ale często też nie znamy dnia i godziny swojego nawrócenia, które gdzieś tam na nas czeka, najczęściej nie raz, ale wiele razy. Popatrzmy na św. Piotra. „Był jednym z najbardziej zaufanych uczniów Chrystusa. Wraz z Janem i Jakubem towarzyszył Chrystusowi na górze Tabor podczas Przemienienia . Był świadkiem wskrzeszenia córki Jaira i krwawej modlitwy w Getsemani . Był pierwszym apostołem, który uznał Jezusa za Mesjasza ”. Stary Testament zapowiadał cierpienia Mesjasza i sam Jezus wiele razy o tym przypominał – ale św. Piotr, świadek tylu cudów i wierny słuchacz Jezusowego nauczania, nie za bardzo w to wierzył, a jak już w to uwierzył, to znowu nie uwierzył, że on sam okaże się tchórzem. W końcu jednak i w to uwierzył. A kto go przekonał? Kto czy co, mniejsza o to – oczywiście: kogut, któremu Pan Bóg kazał zapiać, gdy przyszła pora na Piotrowe nawrócenie. Tak niewielki znak nawrócił Piotra, bo ten zawsze był blisko Jezusa i z Jego pomocą przezwyciężał swoje słabości.
Z kolei Judasz był za daleko i choć usłyszał tak wyraźne napomnienie: „Przyjacielu, po coś przyszedł? Pocałunkiem wydajesz Syna Człowieczego?”, nie nawrócił się od razu, a gdy potem się nawrócił, nie było to prawdziwe nawrócenie, tylko pójście w otchłań, w której nie wierzy się w Bożą wszechmoc i miłosierdzie. Św. Piotr nieraz się gubił – bo też nie były to proste sprawy – ale zawsze był blisko Jezusa, słuchał Go, próbował rozumieć, a gdy zrozumiał, szybko wracał na właściwą drogę. Judasz na wszystko patrzył po swojemu.
Jeszcze wiele razy będziemy rozważać zdarzenia Jezusowego życia i Jego męki, dlatego nic się nie stanie, jak nie będziemy od razu dzielić spraw na mniejsze i większe, ale i malutkie będziemy poprawiać, bo w nich też mogą się spełniać słowa Jezusowe: „Kto w drobnej rzeczy jest wierny, ten i w wielkiej będzie wierny” (Łk 16,10). Oto widzimy, jak Jezus zelżony, kłamliwie oskarżany i okrutnie dręczony przebacza, napomina, nawet błogosławi, choćby dobrego łotra. Można by rzec, że tak poniżany i atakowany jest grzeczny. Czyż nie jest to zachęta, byśmy sami i w łatwych, i w trudnych sytuacjach zabiegali o taką chrześcijańską grzeczność? Jeden gość opowiadał ciekawą historyjkę. Jak się ożenił, przez pierwsze lata zdarzały się kłótnie małżeńskie dość mocne, choć powody były niezbyt poważne. Jednego razu, gdy znowu zaczęło się robić ostro, żona spojrzała na niego i powiedziała: „Kochanie, teraz będę ździebełko wkurzona”. Pośmiali się, potem powtarzali ten żarcik i przestali się kłócić o mało ważne rzeczy. Dzięki temu lepiej skupiali się na ważnych.
Tu jeszcze mała wstawka o Piłacie, który doskonale mieszał ważne i nieważne. Nienawidził Żydów, ale się ich bał – jego przyjaciel został zabity przez cesarza po donosie. Piłat tylko udawał ważnego, więc usłyszał: „Nie miałbyś żadnej władzy nade mną, gdyby ci jej nie dano z góry”. I teraz mała wskazówka dla nas. Dziś w demokracji ta władza dawana z góry przechodzi troszkę przez nas, bo my jakoś tam rządzących wybieramy. Zatem jedna sprawa ważna: jeśli ktoś jest za aborcją na życzenie – czyli godzi się na to by zdrowa matka zabiła zdrowe dziecko – swoje, ale i dziecko Boże (o czym przypomina np. bp Fulton Sheen) – nie bierzmy na siebie winy udziału w tej zbrodni.
Niech nam rzeczy ważne nie umykają przesłonięte mniej ważnymi. Bądźmy grzeczni po staropolsku, gdzie grzeczny znaczył „k rzeczy”, czyli „do rzeczy”. Wracamy zatem do początku tego kazania i pytamy powtórnie: co jest dla nas tą rzeczą, tą ważną rzeczą? – Otóż to samo co u Jezusa: miłowanie, zmartwychwstanie i w niebie wieczne trwanie. Amen.
Ks. Zbigniew Wolak