Tuż przed swoją Męką Jezus powiedział do uczniów: „Pożyteczne jest dla was moje odejście. Bo jeżeli nie odejdę, Pocieszyciel nie przyjdzie do was. A jeżeli odejdę, poślę Go do was”.
Słowa tajemnicze i ciekawe. Można by zapytać, czy rzeczywiście nie lepiej by było, gdyby Jezus pozostał na ziemi po swoim zmartwychwstaniu i do dziś nauczał, czynił cuda, nawracał. Cóż? Tego nie wiemy, co by było, gdyby było inaczej, ale zaufajmy Jezusowi, który lepiej od nas zna ludzką naturę i umie nas najszybciej prowadzić do nieba. Warto wspomnieć, że obecność Jezusa na tym świecie nie zawsze była tak skuteczna, jak byśmy tego chyba oczekiwali. Wiele nauczał, ludzie go słuchali, ale nie zawsze rozumieli; uczeni w Piśmie najczęściej wyszukiwali jakieś trudności, wymyślali zagadki, ale nie dawali się przekonać, gdy się okazywało, że mylnie oceniali nauczanie Jezusowe. Apostołowie z niemałym trudem przyswajali sobie Dobrą Nowinę.
Nawet cuda Jezusowe nie zawsze były należycie przyjmowane. Rozmnożył chleb – biegali potem za darmowym jedzeniem, uzdrowił – pewnie myśleli o łatwym leczeniu. W końcu musiał, ale też niezbyt skutecznie, zakazywać rozpowiadania o cudach, bo robili z Niego magika, cudotwórcę, a przecież był Mesjaszem, Posłańcem Dobrej Nowiny. Cuda miały być znakami, które wskazują na Boga i przekonują o tym, że Jezus głosi Bożą naukę. Cuda nie miały zwalniać od pracy, troski o chleb, o zdrowie, nie obiecywały nikomu władzy na tym świecie. Miały być znakami, które pokazują drogę do Bożego Świata, do zbawienia. Ale przecież, żeby zrozumieć znak, to trzeba się znać – tak działa język z jego znakami, tak działają choćby znaki drogowe. Trzeba wiedzieć, gdzie droga, gdzie pobocze, gdzie bezdroże i wierzyć, że drogi dokądś prowadzą. Jakby kierowcy podziwiali znaki drogowe, bo ładnie pomalowane i z solidnej blachy robione, a nie wiedzieli, że one są wskazówkami, to nikt by nigdzie nie dojechał. A tak czasami bywało z cudami. Podziwiali i chcieli więcej, ale drogi ani celu nie rozpoznawali.
Jest taka ciekawe powieść Bruce’a Marshalla pt. „Cud ojca Malachiasza”. Fabuła jest taka, że o. Malachiasz pojechał do jakiegoś miasta, żeby młodych wikarych uczyć śpiewu gregoriańskiego (to coś takiego, jak prefacja w czasie Mszy św.). Tam spotkał ludzi, którzy nie bardzo albo wcale nie wierzyli w Boga. Poczuł w sobie moc i zrozumiał, że może uczynić cud, który – jak sądził – nawróci wszystkich i utwierdzi wiarę katolicką. Jak pomyślał, tak zrobił. W obecności paru zaproszonych gości przeniósł w jednym momencie kilkadziesiąt kilometrów dalej miejscową dyskotekę. No i potem się zaczęło: mało kto uwierzył w cud, a nawet ci, co wierzyli, nie bardzo wiedzieli, co z tym robić, jak to wytłumaczyć. Niewierzący się nie nawrócili, inni chcieli jeszcze przy okazji ubić interes i zażądali odszkodowania za straty biznesowe itd. W końcu o. Malachiasz pomodlił się w tej sprawie jeszcze raz i dyskoteka wróciła na stare miejsce, a cud tak naprawdę nawrócił tylko jednego człowieka – o. Malachiasza, który zrozumiał, że najlepszym sposobem głoszenia wiary jest nauczanie, dawanie świadectwa, pobożne życie i przykazanie miłości.
To oczywiście powieść, dla nas trochę przypowieść, która uczy, że podstawowe źródło naszej wiary, czyli pobyt Jezusa na ziemi, Jego nauczanie, cuda, historia życia pełne jest znaków, których rozpoznanie, zrozumienie i przyjęcie jest niezwykle istotnym warunkiem naszego pójścia za Nim, podążania drogą, którą nam wskazał. Z tego też powodu powiedział: „Pożyteczne jest dla was moje odejście”. Bo Duch Święty uczy nas języka wiary, rozumienia znaków – tych, które są w Piśmie Świętym, w życiu i nauczaniu Jezusa, jak również tych, które są w świecie. Kiedyś – o tym mówią dzisiejsze Dzieje Apostolskie – nauczył apostołów mówić obcymi językami, dziś nadal uczy nas tych nieraz obcych języków – języka miłości, rozumienia innych, języka wiary w mowie, w uczynkach i w naszej postawie.
Pamiętamy wieżę Babel, która miała być symbolem pychy ludzkiej, ale budowa jej nie została dokończona, bo Bóg pomieszał języki i budowlańcy nie mogli się dogadać. Dziś mamy setki języków naturalnych i sztucznych, uczymy się nimi operować, coraz lepiej przy ich pomocy opisujemy świat, ale zawsze pozostanie też zadanie tworzenia języka, który pomoże nam porozumiewać się z innymi, w którym będziemy się uczyć wypowiadać to, co dobre, prawdziwe i niosące miłość. Duch Święty jest Bogiem ukrytym, jak napisał Izajasz, Wielkim Nieznanym, jak Go nazwał Maurizio De Sanctis. Jest Bogiem, który się ukrył, żebyśmy uruchomili nasze moce i korzystali jak najlepiej z darów Ducha Świętego.
On uczy nas też patrzenia na świat oczami Boga. I na siebie samych, na naszą wiarę, na naszą postawę. Mówi się dziś o tzw. syndromie podłego świata, który polega na tym, że widzimy więcej zła niż naprawdę jest. Media na pewno temu sprzyjają, bo to, co złe, lepiej się sprzedaje, chętniej jest czytane i oglądane. Na pewno trzeba się przed tym bronić i umieć dostrzegać też dobro. Ale bywa też na odwrót. Zbyt łatwo uważamy się za bohaterów, mędrców i ważniaków. Może i tutaj Duch Święty nam pomoże poznać prawdę i czynić z niej dobry użytek. Trafiłem na ciekawą wypowiedź – trochę narzekania, trochę nadziei. Nie musimy się ze wszystkim zgadzać, ale prośmy Ducha Świętego, żeby nam pomógł jeszcze lepiej rozeznać tę naszą polską duszę i podnieść ją na wyższy poziom:
„Wnikliwa obserwatorka polskiego obyczaju i religijności Zofia Kossak zauważyła w jednej ze swych książek, że nigdy nie wytworzył się u nas prawdziwy kult Ducha Świętego, że nie powstało w Polsce ani żadne wybitne dzieło sztuki wysokiej, mające Go za temat, ani nawet żaden przejaw ludowej sztuki i zwyczajów (może z wyjątkiem majenia domów). I połączyła ten fakt z naszymi wadami narodowymi, przede wszystkim z naszą polską bylejakością, niefrasobliwością, „partyzantką", prowizorką, brakiem długofalowego planowania i przewidywania („jakoś to będzie"), z brakiem systematyczności i wytrwałości, z typowo polskim słomianym zapałem, łatwym zniechęcaniem się w obliczu trudności, z naszym życiem od akcji do akcji, od zrywu do zrywu - a pomiędzy nimi zastój, drzemka. To charakterystyczny styl działania „człowieka naturalnego", a nie człowieka ożywianego na co dzień tchnieniem Ducha Świętego. Dlatego nie bez powodu Jan Paweł II wołał w 1979 roku: „Przyjdź, Duchu Święty, i odnów oblicze ziemi - tej ziemi!" I my dziś wołajmy słowami śpiewu przed Ewangelią: „Przyjdź, Duchu Święty, napełnij serca swoich wiernych i zapal w nich ogień swojej miłości".”
Ducha nie gaście. Proroctwa nie lekceważcie. Nadziei nie traćcie. Duch tchnie, kędy chce, a wiemy przecież, że chce i tutaj. Amen.